Myślnik

Blog dla każdego i dla nikogo

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Poland

poniedziałek, maja 31, 2010

Obrona prawicowego populizmu

Populizm. Samo zło. To słowo kojarzy się nam wyłącznie pejoratywnie. Stanowi zamiennik, wyraz bliskoznaczny pustosłowiu i obłudzie. Jeśli przyjrzeć się pierwotnemu znaczeniu to słowo to pochodzi od łacińskiego populus czyli lud. Populizm byłby wtedy głosem ludu. Z jednej strony można powiedzieć, że populizm brutalizuje język debaty publicznej i stanowi zwykłe pustosłowie. Z drugiej natomiast udaje mu się artykułować pewne potrzeby i frustracje społeczne, co daje mu legitymizację w systemach demokratycznych.


Jörg Haider w Austrii.
Geert Wilders w Holandii.
Pia Kjærsgaard w Danii.
Jean-Marie Le Pen we Francji.
Partia Jobbik na Węgrzech.

To tylko kilka europejskich przykładów. Jak widać populizm nie jest tylko polską przypadłością, ale zjawiskiem powszechnym. Skąd bierze się jego popularność? I co ważniejsze skąd bierze się jego flirt z ugrupowaniami prawicowymi?

Dwa przykłady.

David Ost jest amerykańskim socjologiem, który bada transformację ustrojową w Polsce. W książce Klęska Solidarność opisuje "zdradę" jakiej dopuściła się inteligencja wobec swoich robotniczych sojuszników. Z gorliwością neofitów inteligencja przyjęła, modne na Zachodzie, neoliberalne poglądy zapominając o niższych klasach społecznych. Robotnicy stali się wielkimi przegranymi procesu transformacji i są nimi do dziś. Polityczna lewica, również przyjęła neoliberalny paradygmat za swój i stała się partią reprezentującą elity. Wtedy jedyną siłą na polskiej arenie politycznej, która byłaby zdolna do zagospodarowania gniewu i poczucia krzywdy robotników został populizm w jego prawicowym wydaniu.

Slavoj Żiżek, w artykule Why we all love to hate Haider, traktuje o tym samym problemie. Pomijając fakt, że Żiżek traktuje Haidera jako jakiś metapsychologiczny twór, nazywając go powrotem wypartego w multikulturowym społeczeństwie, porusza też myśl, że Haider mógł zaistnieć tylko dzięki zombifikacji partii socjalistycznej i jej totalnemu braku radykalizmu. Haider zgarnął tylko to co kiedyś należało do wrażlywych społecznie partii lewicowych.

Na koniec warto przytoczyć myśl Ernesta Laclau (zawartą w książce On Populist Reason), że każda polityka, która odnosi się do potrzeb ludzi, a nie stanowi metaprogramu, jest i musi być populistyczna.

Polskie wojny elit z masami i mas z elitami

Jestem na świeżo po lekturze książki: Haider, Jelinek and the austrian culture wars.
Osią publikacji jest konflikt o kształt austriackiej kultury i mentalności. Konflikt nie tylko pomiędzy lewicą i prawicą, ale też pomiędzy Wiedniem i prowincjami oraz pomiędzy elitami i resztą ludności. Co ciekawe, elity jednoznacznie stoją po stronie lewicy. (Swoją drogą to tylko potwierdza moją teorię, że na lewicowe poglądy stać tylko zamożnych.) Nie chodzi jednak o to, jak wygląda spór o skomplikowaną przecież austriacką tożsamość. Co mnie ciekawi to fakt, że podobny konflikt (aż za bardzo podobny!) dostrzegam w Polsce.
Mówię oczywiście o napięciu pomiędzy elitami i resztą społeczeństwa, które to w Polsce stanowią bodajże najsilniejsze (po lustracji), źródło tarć. Specyficzna droga transformacji ustrojowej nie wytworzyła w Polsce tak upragnionej klasy średniej. Zamiast tego polska struktura społeczna i ekonomiczna przypomina raczej tę z krajów Ameryki Łacińskiej. Pomiędzy kastą najbardziej zamożnych a całą resztą rośnie coraz większa przepaść.

Przejawy tego konfliktu można zaobserwować na kilku płaszczyznach, dajmy na to na poziomie języka. Ogromna nieufność mas wobec elit da się zauważyć dzięki takim określeniom jak: łże-elity czy wykształciuchy. Ci nie pozostają dłużni i eufemistycznie mówią o mieszkańcach małych miast i wsi (oczywiście chodzi o brak lub słabszą jakość wykształcenia, równie dobrze można by użyć stwierdzenia głupek, gdyby nie było tak obraźliwe). Nie przypadkiem nasuwają się od razu konotacje polityczne. Istotnie, upraszczając i generalizując można by stwierdzić, że podział masy/elity to również podział PiS/PO. (Może zamiast masy powinienem używać pozytywniej brzmiącego słowa demos?)

Nie jest przecież przypadkiem, że w programie PiS ogromną wagę przywiązuje się do kwestii takich jak lustracja, walka z korupcją czy wspieranie związków zawodowych. Czy lustracja nie jest de facto głosem mas mówiących: Sprawdzam wasze referencje? Czy walka z korupcją to nie kolejne pytanie: Sprawdzam jak rządzicie? (Ciekawy jest również fakt, że w Polsce uprzywilejowaną pozycję ma zawsze ten, który daje łapówkę, a nie ten, który ją przyjmuje. Ba! Łapówkodawca może donieść na łapówkobiorcę, któremu to przed chwilą wręczył do ręki kopertę.) Czy niedawna kampania medialna przeciw związkom zawodowym nie jest drugą stroną tego samego medalu?

Skoro już poruszyłem temat pochodzenia elit należy podkreślić jeszcze jeden aspekt wojny między elitaryzmem a egalitaryzmem. W czasach PRL dominowała smutna hegemonia jednej, oświeconej partii. Była to jedyna, najlepsza partia, która zasługiwała na rządzenie. Brzmi znajomo? Oczywiście, że tak. Pogląd o istnieniu jedynej wartościowej partii przetrwał upadek czerwonej zarazy i stanowi jedną z wielu, nieszczęsnych pozostałości po poprzednim systemie. Wśród polskich elit myślenie o jedynej uprawnionej do rządzenia partii skoncentrowało się na ugrupowaniach: Unii Wolności, Unii Demokratycznej i Platformie Obywatelskiej. Jeśli jedna z danych partii nie jest u steru należy trąbić na alarm. Najbardziej spektakularnym przejawem tego myślenia, jest fakt, że Unia Wolności, uznając się za najwartościowszą partię na wyborczym rynku, nie wystawiła, ani nie udzieliła poparcia żadnemu kandydatowi w wyborach prezydenckich w 2000 roku. Za ten przejaw pychy zapłaciła marginalizacją w życiu politycznym. (Zdaje się, że narracja o istnieniu równiejszej, jednej, wybitnej i najnowocześniejszej partii zaczęła się załamywać po katastrofie smoleńskiej, która na krótki moment dopuściła demos do głosu. Ile z tego zostanie zobaczymy za jakiś czas.)

Kontynuując wątek walki demosu z elitami warto też wskazać na tworzenie przez elity narracji mitu założycielskiego. Oczywiście symboliczny upadek wiązać należy z porozumieniami okrągłego stołu (akcji elit),a nie z odrzuceniem komuny w wyborach 4 czerwca 1989 roku (akcją mas). Symboliczne znaczenie 4 czerwca jest w zasadzie żadne!

Sypiąc dalej przykładami, można by napisać doktorat. Chodziło mi jednak tylko o zaznaczenie pewnego problemu. Żeby odpolitycznić zagadnienie przeniosę je w trochę bardziej abstrakcyjne rejony. Z jednej strony można przyjąć poglądy Schumpetera o kluczowym znaczeniu elit i monopoli w rozwoju. (W końcu tylko wielkie korporacje dysponują wystarczającymi środkami by finansować rozwój np. technologii, tak jak tylko elita dysponuje wystarczającymi zdolnościami do rządzenia). W demokracji kapitalistycznej niejako naturalnie tworzą się elity, które akumulują zarówno dobra jak i władzę.
Z drugiej strony istnieje przecież egalitarny etos demokracji. Demokracji, która opiera się na pluralizmie równych podmiotów. Egalitaryzm ten może mieć zarówno odcień lewicowy (równość jako idea przewodnia) czy prawicowy (wspieranie drobnej przedsiębiorczości, czy ordoliberalna kontrola monopoli).

Po której stronie się opowiesz?

poniedziałek, maja 24, 2010

Polska kolonizująca i kolonizowana

W historiografii i w powszechnym mniemaniu określa się okres 1795-1918 czasem rozbiorów. Czas od 1945-89 to "okres PRL". Polska została "rozebrana" lub "dostała się w strefę wpływów sowieckich". Praktycznie nigdy nie spotyka się określenia, że Polska była w tych czasach kolonizowana.
A jednak! Jak wynika z pism Ewy Thompson przypadek polski nosi wszelkie znamiona kolonializmu.


Jeszcze trudniej zaakceptować fakt, że Polska również była kolonizatorem. Nie mówię tutaj o jednej wysepce na morzu Karaibskim należącej do podległego Rzeczpospolitej Księstwa Kurlandii czy o nieskutecznych działaniach Ligi Morskiej i Kolonialnej w czasach II Rzeczpospolitej. Polskim piekłem kolonialnym były oczywiście Kresy Wschodnie. Hannah Arendt uważa, że polski mesjanizm jest w istocie jednym z przejawów polskiego imperializmu. Zauważył to również Jerzy Giedroyć, który nawoływał do zdezynfekowania polskiej polityki wschodniej od imperializmu. Do dziś pokutuje określenie Kresów Wschodnich jako "naszych". Nie wgłębiając się zanadto w ten temat przytoczę tylko przykład jednego szlachcica, który troszczył się o swojego konia jak o własną córkę, a podległych mu chłopów jak zwierzęta.

Wracając jednak do Polski skolonizowanej. Przyjęcie tego pojęcia w interpretacji przeszłości Rzeczpospolitej pozwala wytłumaczyć wiele zjawisk kulturowych jak i pewne cechy mentalności Polaków. Na czym polega fenomen skolonizowanego umysłu? Najlepszym i najbardziej spektakularnym przykładem jest książka Edwarda Saida "Orientalizm. Autor przedstawiam tam zjawisko orientalizmu jako tworu kultury zachodniej (a właściwie kilku krajów zachodniej Europy), który zostaje przejęty przez skolonizowany orient jako jego własna tożsamość.

Podobnie w przypadku polskim przyjmuje się wizję polski taką jaka została wykreowana na zachodzie. Pruska i Rosyjska propaganda przedstawiała Rzeczpospolitą jako kraj chaosu, a Polaków jako niezdolnych do rządzenia, zupełnie pomijając okres polskiego oświecenia i jego ukoronowania w postaci Konstytucji 3 maja. W 1926 ustępujący z urzędu Władysław Grabski pisał: Dla Niemców polska gospodarka jest synonimem gospodarki biednej, pełnej zaniedbania i chaosu, synonimem niższości wrodzonej, nie nadającej się do prawdziwego postępu... Zadziwiające jest nie tylko wysokie mniemanie Niemców o sobie w porównaniu z nami, ale i nas o Niemcach jako o panach i pracodawcach. Zupełnie utartą jest opinia wśród inteligencji polskiej, że w Polsce kapitalista i przemysłowiec Niemiec jest typem wyższym ze stanowiska interesów kraju i ludności od przemysłowca Francuza, Belga lub innej narodowości. O ile Niemcy są przekonani, że tylko oni mogliby całej Polsce zabezpieczyć poziom kultury i pokierować całokształtem życia gospodarczego, widząc w nas samych element wybitnie nieudolny i bierny, o tyle wśród nas samych nie brak takich elementów, które są tegoż samego zdania. [...] Różnica nastrojów ludu i inteligencji pod tym względem jest tylko co do tego, że część inteligencji uznając wyższość Niemców, nigdy w Rosjanach żadnych dodatkowych pierwiastków nie widziała, dla ludu zaś zarówno Niemiec jak i Moskal wyrastał na miarę prawdziwych panów.

Element pogardzania kolonizatorem jak w przypadku sowieckiej kolonizacji Polski powoduje znalezienie tego co Ewa Thompson nazywa hegemonem zastępczym. Rosji brakowało kompetencji cywilizacyjnej, więc hegemonem zastępczym stał się dla Polaków mityczny i piękny Zachód. Co ważne hegemon zastępczy nie zanika wraz z zniknięciem realnej kolonialnej władzy tylko trwa dalej w skolonializowanych umysłach. Dlatego Polacy "ustawiają się w kolejce po aprobatę Zachodu" i szukają potwierdzenia słuszności własnych działań i poglądów u hegemona zastępczego. Tym można też tłumaczyć dziwną wrogość elit polskich wobec prób ukonstytuowania podmiotowości Polski na arenie międzynarodowej i w kulturze.

Gombrowicz (zdaje się, że jeden z niewielu nieskolonizowanych umysłów polskiej kultury) pytał retorycznie: Dlaczego mówi się, że Uniłowski to polski Balzac, a nie, że Balzac jest francuskim Uniłowskim?

Gdzie upatrywać antidotum na tego raka postkolonializmu? Dla Ewy Thompson jest to coraz częstsze odwoływanie się do przedrozbiorowej kultury. Do sarmackiej, nie skażonej tragedią tożsamości. Należy podkreślić demokratyczne umiłowanie wolności i republikańską obywatelskość. Obie te cechy sarmatów, koniec końców, idealnie odnalazłyby się w naszych postkolonialnych czasach. Próby umiejscowienia polskich problemów po 1989 roku w tak popularnym na zachodzie postkolonialnym dyskursie może stanowić pierwszy krok do ostatecznego zerwania kajdanów tkwiących umysłach i ostateczne wyzwolenie się od zastępczego hegemona.

wtorek, lipca 07, 2009

Czego potrzeba Polsce?

internacjonalizacji!

piątek, kwietnia 24, 2009

Perwersyjny rdzeń praw człowieka

Oto co odkopałem czytając kolejny artykuł Żiżka (Tłumacząc tekst starałem się oddać sens, a nie tłumaczyć słowo w słowo):

W naszym liberalnym społeczeństwie prawa człowieka można postrzegać jako wyraz zaprzeczenia Dekalogu. Prawo do prywatności to, w efekcie, prawo do cudzołóstwa ( w sekrecie, nie będąc obserwowanym). Prawo do szczęścia i do posiadania to w efekcie prawo do kradzieży (wykorzystywania pracy innych)*. Wolność prasy i wypowiedzi to w efekcie prawo do kłamstwa. Prawo do posiadania broni to prawo do zabijania.
Prawo do wolności wyznania to prawo do wyznawania fałszywych bogów.

Oczywiście prawa człowieka nie są jawnym zaprzeczeniem Dziesięciu Przykazań. Udało im się zachować "szarą strefę", do której nie sięgają, ani religijne, ani świeckie wpływy. Chroniąc się w tej szarej strefie mogę zostać złapanym ze spuszczonymi portkami i krzyknąć: Oto atak na moje podstawowe prawa człowieka!
Na przestępcy nie można użyć wykrywacza kłamstw, bo to narusza jego wolność myśli.
Nie można zapobiec nadużywaniu praw człowieka, jednocześnie ich nie łamiąc ich prawidłowego zastosowania.



* Marksizm, aż z niego wypływa czyż nie?:)

Różnorodność? Oszukali!

Demokracja dąży do równości przez wolność, a socjalizm przez zniewolenie.
Alexis de Tocqueville, O demokracji w Ameryce.

Inspired by: Sławoj Żiżek

Już całkiem dawno temu stworzyłem wpis na temat marszu nierówności. Postulowałem wtedy, aby zamiast idiotycznych marszów równości, zorganizować marsz, w którym każdy może wziąć udział i w ten sposób, paradoksalnie, osiągnie się całkowitą równość. Nie zdając sobie z tego sprawy, przypadkowo, znalazłem w ten sposób, rozwiązanie pewnego, innego nurtującego mnie problemu.

Po doświadczeniu totalitaryzmu, w którym to każdy miał być z urzędu równy z innymi, przyszły różane czasy liberalizmu i demokracji. Hitler posyłał homoseksualistów do obozów zagłady, teraz organizują oni marsze równości. To chyba znaczy, że wreszcie doczekaliśmy czasów, kiedy każdy może być sobą i iść swoją drogą.

Coś jednak mi tu nie gra. Przykład dla wyjaśnienia moich wątpliwości. Tradycyjny i chciałoby się rzec naturalny podział: kobieta - mężczyzna, zastępuje się teraz pojęciem gender. Zamiast dwóch standardowych płci mamy za to wielość płci i orientacji seksualnych. Przypomina mi się w tym miejscu jeden ze skeczy kabaretu Dudek, w którym to przechodzień zastanawia się, która z dwóch kolejek do sklepu to ta właściwa kolejka. Oczywiście obie kolejki wykłócają się o swoją prawdziwość. Nie wiadomo, która kolejka jest właściwa. Wiadomo za to, że wybór przechodnia, nie jest żadnym wyborem. To jak wybierać pomiędzy Coca-Colą i Pepsi.

Tak samo sprawa ma się, z wyborem swojej gender, orientacji seksualne itd. Wszystko sprowadza się do jednej papki o nazwie Unisex. Faceci zaczynają nosić makijaż, kobiety,kobiety przestają itd. Oczywiście pozorny wybór nie dotyczy tylko wyboru własnej orientacji. Wszystkie te, niezwykle bujnie rozwijające się inicjatywy kulturowe (zieloni, feministki, homoseksualiści cokolwiek) tak naprawdę prowadzą do zaniku różnorodności, do zaniku przeciwieństw.
W ten sposób promując różnorodność prowadzi się do wytworzenia dominującej jednakowości.
Napisałem dominującej, gdyż jestem całkowicie pewien, że zawsze pozostanie jakaś grupa na zewnątrz. Girardowski mechanizm kozła ofiarnego zawsze działa.

Jeden z odcinków (piąty) Latającego Cyrku Monty Pythona nazywa się: Kryzys tożsamości człowieka drugiej połowy XX wieku. Teraz powinien nazywać się: Kryzys tożsamości kolektywnej pierwszej połowy XXI wieku. Cały młodzieżowy ruch subkultur można wypieprzyć za okno, gdyż każda z tych subkultur w zasadzie oferuje to samo. Rozróżnienie w postaci ubioru i muzyki, której się słucha to oczywiście jedna wielka fatamorgana. Że też nikt jeszcze nie wpadł na pomysł stworzenia subkultury, w której będzie się słuchać każdej muzyki (albo żadnej).

Co ciekawe jeśli porówna się komunizm i naszą liberalną, zrelatywizowaną, demokrację to niespodziewanie okaże się, że z tych dwóch to komunizm jest uczciwszy (sic!). Komunizm powie: macie być równi i po trupach zacznie wyrównywać. Demokracja powie: macie być różni i za plecami zacznie nas wyrównywać.

Postanowiłem rozwinąć trochę, moją ideę marszu nierówności. Powinien on wyglądać tak: każdy idzie swoimi ulicami i chodnikami, tak samo jak każdego dnia. Nie ma żadnego zgrupowania, żadnego wspólnego pochodu. Oto protest różnorodności przeciwko równości!

wtorek, kwietnia 14, 2009

Jak Rene Girard opisałby transformację ustrojową w Polsce?

Właściwie powinienem nazwać ten tekst: "Jak kilku filozofów opisałoby transformację ustrojową?". Ale w celach marketingowych postanowiłem wrzucić do tytułu tylko jedno nazwisko.

Hopsa sasa, sasa hopsa:

Rewolucja opium dla inteligencji! Marks pisał, że dzieje to tylko interwały pomiędzy rewolucjami. Może miał rację, a może zafiksował się na Wielkiej Francuskiej. Czy Solidarność była ruchem rewolucyjnym? Nie, wiem nie ważne. Ważne jest to, że wraz z Solidarnością nastąpiła jedna z najważniejszych zmian w historii. Przechodzenie od jednego systemu do drugiego nie zdarza się często, czyż nie?

Jak wszystkie najważniejsze zmiany, ta ostatnia nastąpiła według dobrze znanego schematu. Jeżeli ktoś chce znaleźć punkt, w którym nomenklatura komunistyczna w Polsce przegrała swoją walkę o utrzymanie władzy to służę wyjaśnieniem.
Ludwik XVII przegrał w momencie kiedy dopuścił do obrad tych wszystkich szczekających adwokatów itd. Uczynił z nich partnera do rozmowy. Nadał im legitymację polityczną, kosztem swojej. Jaruzel i jego ekipa popełnili ten sam błąd. Później nie przyszło im nic jak tylko próbować naprawić ten błąd tym co im zostało, brutalną, prymitywną siła fizyczną. Stan wojenny. Ale było już za późno. Solidarność władzy raz zdobytej nie oddała. To typowy przykład tego, co Żiżek nazwa, freudowskim paradoksem superego. Im bardziej czerwoni ustępują, tym bardziej są atakowani za nieustępliwość, na skutek czego stają się jeszcze bardziej ustępliwi itd.

I teraz następuje coś dziwnego. Ruch Solidarności mając powoli zwycięstwo w ręku, boi się przejąć władzę samodzielnie. "Wasz" prezydent "nasz" premier obłudnie pisał Michnik, kryjąc prosty fakt, że się wszyscy po prostu dogadali. Dlaczego? W tym miejscu aby wyjaśnić tę zagadkę na scenę musi wejść Rene Girard.

Nastąpiła zmiana rządów. Pierwszym prezydentem został tak wcześniej znienawidzony Jaruzel i tylko rosnący, kapitalistyczny można by rzec, pęd ku władzy Wałęsy ściągnął go z tego stanowiska. Nastąpiła zmiana. Zmieniający stworzyli swoją mitologię tego co się wydarzyło. Powstał Girardowski mit założycielski. Nowy porządek świata i jego świecka religia - ideologia. Niektórzy powiedzą, że ideologia nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, ale jest zupełnie odwrotnie. To w ideologii, w intelektualnej fikcji, jak w soczewce skupia się rzeczywistość, stając się bardziej rzeczywista niż sama rzeczywistość.

Jaka więc była ideologia okrągłostołowców? Od czego ideologicznie zaczęła się Solidarność? Problem niezaszytej rany postkomuny w Polsce to właśnie wynik ideologicznej podstawy Solidarności. Nie chciano komuny i socjalizmu obalić. Chciano go zreformować. Nadać mu ludzką twarz itd. Oczywiście ten plan był kretyński i w ogóle nie wypalił. Socjalizm operacji nie przeżył. Odpowiedzialni za zmianę nie zauważyli tego i dalej brnęli w zaparte. Najpierw kontraktowe 30%, potem odstąpienie miejsca prezydenckiego Jaruzelowi itd. Sama PZPR zauważyła, że plan nie wypalił i się rozwiązała. Kozioł ofiarny, na którego można by było zwalać całą winę, zniknął. Nowym rządom potrzebny był nowy. Skoro przywołałem już kozła ofiarnego, to należy wspomnieć o girardowskim trójkącie mimetycznym.

Pierwszym kątem są "heroiczni marzyciele", próbujący znaleźć trzecią drogę, pośrednicy pomiędzy dwoma systemami po dokonaniu zmiany, przypadkowo dokonali samounicestwienia. Bufor potrzebny do zmiany, po dokonaniu zmiany przestaje być potrzebny i znika. Dlatego z politycznej sceny znika UW. Dlatego też Lech Wałęsa przegrywa wybory prezydenckie. Teraz najlepsze. Ci wszyscy czerwoni, którzy wcześniej siedzieli cicho zaczęli oskarżać tę formację jako kryptokomuchów, a gruba kreska stanowi tylko jaskrawy przykład podstaw tych oskarżeń. Fakt, że ta część trójkąta wróciła na scenę polityczną jako PO, to temat na inny esej. (Ciekawe, że wraz z ich powrotem powracają te same argumenty "anty" - układ, postkomuna itd.)

Drugą częścią mimetycznego trójkąta Girarda stanowią sami czerwoni. Ci strażnicy totalitaryzmu, broniąc go mocniej i mocniej, tym silniej przyczynili się do jego rozkładu. Ci cichutcy czerwoni, o których wspomniałem wcześniej wybili się na polityczny byt oskarżając swoich starszych kolegów o sprzyjanie czerwieni. Mimetycznie upodabniając się do marzycieli udało im się zyskać poparcie społeczne na tyle by wrócić do rządów. Oczywiście mechanizm ten nie jest tylko polską specjalnością. Powrót małp w czerwonym do polityki z nową (ludzką?) twarzą można zaobserwować w prawie każdym byłym członku Paktu Warszawskiego.

Oczywiście oba te upodabniające się do siebie twory potrzebują czegoś trzeciego. Aby istnieć potrzebują swojego przeciwieństwa (albo dokładniej, jakiegoś przeciwnika). Tak jak uniwersalistyczny kapitalizm potrzebuje jakiegoś kontrapunktu by się rozwijać (dajmy na to komunizm, religijny fundamentalizm itd.). Po heglowsku: połączenie tezy i antytezy (czerwonych i solidarnościowców) , daje syntezę. Kolejną tezę, która potrzebuje swojej antytezy. Tę antytezę stanowił trzeci ruch ludzi, którzy od początku chcieli wprowadzić w Polsce kapitalizm (po trupie komuny rzecz jasna). Freudowskie das Andere (odmienność) spersonifikowało się w der Andere (inny). Tym osobowym innym, girardowskim kandydatem na kozła ofiarnego, stał się rząd Jana Olszewskiego, i wszyscy za polityczną linią tego rządu stojący. To właśnie ta część polskiego świata polityki domyka mimetyczny trójkąt.

Folwark Zwierzęcy Orwella kończy się sceną, w której zwierzęta patrzące przez szybę nie są w stanie rozróżnić będących przy władzy świń od ludzi. Coś podobnego zaszło przy tzw. nocnej zmianie, kiedy to marzyciele przy zgodzie czerwonych obalili kozła ofiarnego torując sobie drogę do rządów.

Godnym odnotowania jest fakt jaką ideologią posługują się dwa pierwsze elementy. Ten swoisty sojusz czerwonych i marzycieli miał swoje ideologiczne megafony w postaci Gazety Wyborczej. Za megafon trzymał oczywiście Adam Michnik. Znamienne jest to w jaki sposób budowano mitologię zmiany ustrojowej. Jak budowano mit założycielski. Nagle okazało się, że marzyciele potrzebowali czerwonych po to by chronili budującą się demokrację przed innymi (trzecimi) zagrożeniami. Przed groźbą ataku sowietów, czy przed nagłym i niekontrolowanym wybuchem endeckiego nacjonalizmu. Oczywiście wszystko to było straszną bujdą. (A oskarżenia o faszyzm w stosunku do partii "prawicowych" powraca jak bumerang).

Co ciekawe, oskarżając innych o faszyzm Michnik zbudował ideologię zupełnie podobną do faszyzmu. Prosty podział my/oni. My czyli ci, którzy wyznają wiarę w mit założycielski i oni czyli ci, którzy go kwestionują. Widmo Marksa krąży po Polsce, bo oto wracamy do klasycznego modelu walki klas. I znów ten sam paradoks. Im bardziej odcina się i krytykuje faszyzm tym bardziej faszystowskim się staje. Oczywiście owych "ich", protofaszystów należy pozbawić jakiegokolwiek znaczenia politycznego. Michnikowszczyzna idzie jeszcze dalej. Trzeba "im" zabrać im status równego partnera, który zniszczył wspomnianego już Ludwika XVII.
W ten sposób, stojąc na pozycji, z której broni się wolności i demokracji, tej demokracji i wolności odmawia się innym.

sobota, marca 21, 2009

Imigracja

20 stron.

Na tyle muszę napisać pracę na temat: polityka ludnościowa a sprawa polska.
Ostatni rozdział pracy postanowiłem poświęcić naszemu pokoleniowemu doświadczeniu czyli emigracji zarobkowej i tego co nasze mniej lub bardziej ukochane rządy z tym fantem robią.
Kiedy jechałem sobie na rowerze wpadł mi do głowy pewien pomysł. Oto dziecko tej myśli:

Imigrację dzieli się na legalną i nielegalną. Politycy starają się wesprzeć imigrację legalną a zahamować tę nielegalną. Najchętniej by ją zlikwidowali. Teraz pytanie. Dlaczego Amerykanie ciągle łapią Meksykanów biegnących przez pustynie ku ziemi obiecanej. Dlaczego Sarkozy specjalnie organizuje 100 statków i 50 samolotów żeby odesłać niechcianych Algierczyków na drugą stronę morza Śródziemnego? Dlaczego policja zgarnia Rumunów z Bema i funduje im świąteczną deportację do domu? Czy politycy chronią nas przed niebezpieczeństwem zalania nas przez nielegalnych imigrantów?

Istnieje wiele odpowiedzi, jednak zdaje się, że prawdziwe rozwiązanie można osiągnąć stosując do powyższych pytań pewien myk, którym Sławoj Żiżek bardzo często posługuje się , żeby odkryć prawdę o istocie wszechrzeczy. Nazwałem ten myk: The Żiżek Reversal.

Chodzi więc nie o to czy politycy osłabiają pozycję nielegalnych imigrantów, ale o to czy nielegalni imigranci osłabiają pozycję polityków. Oczywiście, że osłabiają. I o to chodzi. Hier liegt der Hund begraben! Przez samo pojawienia się nielegalnych imigrantów demaskowany jest fakt, że państwo nie jest w stanie zapewnić odpowiedniej szczelności granic, a co za tym idzie, ochrony swoim obywatelom. Chyba nigdy nie będzie w stanie tego zrobić. Dlatego politycy lubią jednostkowe akcje, w swej istocie iście populistyczne, które mają na celu przekonanie społeczeństwa o działającej ochronie państwa.

Legalna i nielegalna imigracja. Co za pierdoły. Godne prawniczej logiki.
Z ekonomicznego punktu widzenia, nie ma legalnej czy nielegalnej imigracji. Jest po prostu imigracja i już. Człowiek to Smith'owski homo oeconomicus, zawsze będzie podążał za zarobkiem. (Przywołanie przykładu Polaków na Wyspach powinno wystarczyć.) Myślę, że lepiej byłoby podzielić imigrację na oczekiwaną (ekonomiczną itd.) i nieoczekiwaną (np. w uciekinierzy z terenów objętych wojną).

Wróćmy zatem do nieszczęsnej polityki. Ustaliliśmy już, że polityk aby utrzymać się przy władzy chętnie skorzysta z niezadowolenia ludzi z pojawienia się nowego nieznanego elementu. Mimo wszystko gospodarka potrzebuje elementu napływowego a w dobie globalizacji ruchy szerokich mas ludności stają się coraz łatwiejsze. Migracje stanowił i stanowić będą istotny aspekt kształtowania się społeczeństw. Polska cichcem dołączyła do krajów, które stanowią cel emigracji. I rzeczywiście za 50 lat będzie u nas milion Wietnamczyków a rzesze Ukraińców wypełni lukę po Polakach siedzących w Anglii. Powoli, wracamy do multi-kulti społeczeństwa, które przecież stanowi istotną część polskiej historii i kultury. Mamy w końcu tradycję, z której można garściami czerpać.

Tymczasem, kiedy kraje byłego bloku wschodniego przygotowują się na nowe wyzwania, Unia Europejska otacza się solidnym murem. Powtarza wzór zachowań, niechętnego przybyszom, państwa narodowego. Tylko czyni to na wyższym poziomie. Jako międzynarodowa instytucja ma większe możliwości kontroli. Zarówno przy granicy, ale także wewnątrz każdego kraju członkowskiego można zostać sprawdzonym czy jest się obywatelem UE czy też nie. Lineczka z Ukrainy miała problem żeby przedostać się przez Węgry, bo miała tylko wizę zezwalającą na pobyt w Austrii. Biurokracja ad absurdum.
I oto absurd tworzy paradoksy. Ułatwiając obywatelom przemieszczanie się w obrębie samej UE, Unia jednocześnie utrudnia to przemieszczanie nie- obywatelom. Gwarantując prawa swojakom, odmawia się jej obcym. Wolność bierze rozbieg i skacze ze skały.

czwartek, marca 12, 2009

Wolność jest w nas

Popiełuszko. Wolność jest w nas. to nie jest film wybitny. Żadne z niego arcydzieło. Ale wbrew ideologicznie zabarwionym recenzjom w paru periodykach to nie jest kicha. To nie jest zły film. Oj nie.

Niespecjalnie dziwi mnie fakt, że jeżeli film traktuje o księdzu to zbiera negatywne recenzje. Taki mamy kraj. Tylko, że to nie jest film o księdzu. To przede wszystkim film o wielkim człowieku. O człowieku, który przy okazji był księdzem. Rafał Wieczyński od początku podkreślał, że chce nakręcić film o Popiełuszce i przedstawić go jako zwykłego człowieka. No i mu się udało. Nie jest to żadna hagiografia.

Filmowy ksiądz Jerzy to rzeczywiście zwykły człowiek. Nie umie i w związku z tym nie lubi śpiewać. Cieszy się jak dziecko, kiedy dowiaduje się, że ktoś namaluje jego portret. Lubi chodzi po górach. Lubi też zjeść sobie grzyby zebrane w rodzinnym lesie. Studentce, która chce wiać na zachód, daje błogosławieństwo.
Na szczególną uwagę zasługuje Adam Woronowicz odgrywający główną rolę. Rzeczywiście błyszczy na ekranie, w każdej scenie. Sam z resztą widziałem jak przez bite dwa dni powtarzał tekst jednego z kazań dopracowując każde słowo. Scena z tym kazaniem w filmie trwa 3 minuty.
Niestety nie można tego powiedzieć o Zamachowskim, Englercie, Komorowskiej, Pazurze którzy dają ciała na całej linii. Dobrze, że nie pojawiają się za często. Jedynie Marek Frąckowiak naprawdę dobrze odegrał swoją rolę (księdza Boguckiego).

Fabuła filmu koncentruje się głównie na pokazaniu gry jaką prowadzić musiał ksiądz Jerzy z czerwonymi. Trzeba przyznać, że te wszystkie triki z podmianą obrazków, zmianą samochodów czy puszczaniu ściem aparatowi bezpieczeństwa, potrafią wciągnąć i się nie nudzi. Tłem do tych gierek jest przedstawiona z rozmachem historia narodu, zwłaszcza stanowi wojennemu poświęcono wiele miejsca. Wszystko to jest okraszone dobrotliwym ale i ciętym humorem księdza Jerzego. Motywy z Kościuszką, rozmową w więzieniu czy (mój ulubiony)ze zdjęciem, wywoływały w widowni niekontrolowane eksplozje śmiechu. Zasłużenie.

Sam film to po prostu porządnie wykonana rzemieślnicza robota. Wiadomo są sceny lepsze i gorsze, jak zawsze. Jak już będziecie oglądać ten film, to chciałbym byście zwrócili uwagę na to co dzieje się na ekranie w momencie, w którym ksiądz Jerzy po raz pierwszy wspomina o możliwości swojej śmierci. Od tego momentu, trochę sielankowa atmosfera, po prostu się ulatnia. Pojawia się coraz więcej bardzo dobrych scen, z wiadomym finałem na czele. Odnoszę wrażenie, że reżyser zaczął tworzyć ten film ze sceną zabójstwa przed oczami.

Muzyka może być. Czasem trochę za słodka, ale ogólnie wypada in plus.
Od strony technicznej też nie ma co się przyczepić. Ba! Podoba mi się, że polskie produkcje stoją na coraz wyższym poziomie! I rzeczywiście Popiełuszko parokrotnie wybija się wysoko ponad przeciętność. Ujęcia Tatr, sceny z czołgami jadącymi ulicami czy końcówka są nakręcone rzeczywiście z polotem i wizją. No i wspomniane przejście, kiedy ksiądz Jerzy pierwszy raz wspomina o swojej śmierci jest rewelacyjne.
Szkoda, że tych wizji nie starczyło na cały film bo wtedy mielibyśmy bardzo dobry kawał kina, a tak mamy dobry film, który ma parę świetnych scen. Te sceny pokazują, że młodziutki Wieczyński ma w sobie potencjał. Przyszłość czy go wykorzysta, czy zmarnuje.

W skali 0/1. Daję 1. (Oglądać/ Nie oglądać)
7/10.

P.S. Fakt, że w tym filmie widać mnie parę razy na ekranie, nie ma nic wspólnego z oceną:)

P.S.2. Teraz czekam na Generała Nila!