Myślnik

Blog dla każdego i dla nikogo

Moje zdjęcie
Nazwa:
Lokalizacja: Poland

poniedziałek, maja 31, 2010

Obrona prawicowego populizmu

Populizm. Samo zło. To słowo kojarzy się nam wyłącznie pejoratywnie. Stanowi zamiennik, wyraz bliskoznaczny pustosłowiu i obłudzie. Jeśli przyjrzeć się pierwotnemu znaczeniu to słowo to pochodzi od łacińskiego populus czyli lud. Populizm byłby wtedy głosem ludu. Z jednej strony można powiedzieć, że populizm brutalizuje język debaty publicznej i stanowi zwykłe pustosłowie. Z drugiej natomiast udaje mu się artykułować pewne potrzeby i frustracje społeczne, co daje mu legitymizację w systemach demokratycznych.


Jörg Haider w Austrii.
Geert Wilders w Holandii.
Pia Kjærsgaard w Danii.
Jean-Marie Le Pen we Francji.
Partia Jobbik na Węgrzech.

To tylko kilka europejskich przykładów. Jak widać populizm nie jest tylko polską przypadłością, ale zjawiskiem powszechnym. Skąd bierze się jego popularność? I co ważniejsze skąd bierze się jego flirt z ugrupowaniami prawicowymi?

Dwa przykłady.

David Ost jest amerykańskim socjologiem, który bada transformację ustrojową w Polsce. W książce Klęska Solidarność opisuje "zdradę" jakiej dopuściła się inteligencja wobec swoich robotniczych sojuszników. Z gorliwością neofitów inteligencja przyjęła, modne na Zachodzie, neoliberalne poglądy zapominając o niższych klasach społecznych. Robotnicy stali się wielkimi przegranymi procesu transformacji i są nimi do dziś. Polityczna lewica, również przyjęła neoliberalny paradygmat za swój i stała się partią reprezentującą elity. Wtedy jedyną siłą na polskiej arenie politycznej, która byłaby zdolna do zagospodarowania gniewu i poczucia krzywdy robotników został populizm w jego prawicowym wydaniu.

Slavoj Żiżek, w artykule Why we all love to hate Haider, traktuje o tym samym problemie. Pomijając fakt, że Żiżek traktuje Haidera jako jakiś metapsychologiczny twór, nazywając go powrotem wypartego w multikulturowym społeczeństwie, porusza też myśl, że Haider mógł zaistnieć tylko dzięki zombifikacji partii socjalistycznej i jej totalnemu braku radykalizmu. Haider zgarnął tylko to co kiedyś należało do wrażlywych społecznie partii lewicowych.

Na koniec warto przytoczyć myśl Ernesta Laclau (zawartą w książce On Populist Reason), że każda polityka, która odnosi się do potrzeb ludzi, a nie stanowi metaprogramu, jest i musi być populistyczna.

Polskie wojny elit z masami i mas z elitami

Jestem na świeżo po lekturze książki: Haider, Jelinek and the austrian culture wars.
Osią publikacji jest konflikt o kształt austriackiej kultury i mentalności. Konflikt nie tylko pomiędzy lewicą i prawicą, ale też pomiędzy Wiedniem i prowincjami oraz pomiędzy elitami i resztą ludności. Co ciekawe, elity jednoznacznie stoją po stronie lewicy. (Swoją drogą to tylko potwierdza moją teorię, że na lewicowe poglądy stać tylko zamożnych.) Nie chodzi jednak o to, jak wygląda spór o skomplikowaną przecież austriacką tożsamość. Co mnie ciekawi to fakt, że podobny konflikt (aż za bardzo podobny!) dostrzegam w Polsce.
Mówię oczywiście o napięciu pomiędzy elitami i resztą społeczeństwa, które to w Polsce stanowią bodajże najsilniejsze (po lustracji), źródło tarć. Specyficzna droga transformacji ustrojowej nie wytworzyła w Polsce tak upragnionej klasy średniej. Zamiast tego polska struktura społeczna i ekonomiczna przypomina raczej tę z krajów Ameryki Łacińskiej. Pomiędzy kastą najbardziej zamożnych a całą resztą rośnie coraz większa przepaść.

Przejawy tego konfliktu można zaobserwować na kilku płaszczyznach, dajmy na to na poziomie języka. Ogromna nieufność mas wobec elit da się zauważyć dzięki takim określeniom jak: łże-elity czy wykształciuchy. Ci nie pozostają dłużni i eufemistycznie mówią o mieszkańcach małych miast i wsi (oczywiście chodzi o brak lub słabszą jakość wykształcenia, równie dobrze można by użyć stwierdzenia głupek, gdyby nie było tak obraźliwe). Nie przypadkiem nasuwają się od razu konotacje polityczne. Istotnie, upraszczając i generalizując można by stwierdzić, że podział masy/elity to również podział PiS/PO. (Może zamiast masy powinienem używać pozytywniej brzmiącego słowa demos?)

Nie jest przecież przypadkiem, że w programie PiS ogromną wagę przywiązuje się do kwestii takich jak lustracja, walka z korupcją czy wspieranie związków zawodowych. Czy lustracja nie jest de facto głosem mas mówiących: Sprawdzam wasze referencje? Czy walka z korupcją to nie kolejne pytanie: Sprawdzam jak rządzicie? (Ciekawy jest również fakt, że w Polsce uprzywilejowaną pozycję ma zawsze ten, który daje łapówkę, a nie ten, który ją przyjmuje. Ba! Łapówkodawca może donieść na łapówkobiorcę, któremu to przed chwilą wręczył do ręki kopertę.) Czy niedawna kampania medialna przeciw związkom zawodowym nie jest drugą stroną tego samego medalu?

Skoro już poruszyłem temat pochodzenia elit należy podkreślić jeszcze jeden aspekt wojny między elitaryzmem a egalitaryzmem. W czasach PRL dominowała smutna hegemonia jednej, oświeconej partii. Była to jedyna, najlepsza partia, która zasługiwała na rządzenie. Brzmi znajomo? Oczywiście, że tak. Pogląd o istnieniu jedynej wartościowej partii przetrwał upadek czerwonej zarazy i stanowi jedną z wielu, nieszczęsnych pozostałości po poprzednim systemie. Wśród polskich elit myślenie o jedynej uprawnionej do rządzenia partii skoncentrowało się na ugrupowaniach: Unii Wolności, Unii Demokratycznej i Platformie Obywatelskiej. Jeśli jedna z danych partii nie jest u steru należy trąbić na alarm. Najbardziej spektakularnym przejawem tego myślenia, jest fakt, że Unia Wolności, uznając się za najwartościowszą partię na wyborczym rynku, nie wystawiła, ani nie udzieliła poparcia żadnemu kandydatowi w wyborach prezydenckich w 2000 roku. Za ten przejaw pychy zapłaciła marginalizacją w życiu politycznym. (Zdaje się, że narracja o istnieniu równiejszej, jednej, wybitnej i najnowocześniejszej partii zaczęła się załamywać po katastrofie smoleńskiej, która na krótki moment dopuściła demos do głosu. Ile z tego zostanie zobaczymy za jakiś czas.)

Kontynuując wątek walki demosu z elitami warto też wskazać na tworzenie przez elity narracji mitu założycielskiego. Oczywiście symboliczny upadek wiązać należy z porozumieniami okrągłego stołu (akcji elit),a nie z odrzuceniem komuny w wyborach 4 czerwca 1989 roku (akcją mas). Symboliczne znaczenie 4 czerwca jest w zasadzie żadne!

Sypiąc dalej przykładami, można by napisać doktorat. Chodziło mi jednak tylko o zaznaczenie pewnego problemu. Żeby odpolitycznić zagadnienie przeniosę je w trochę bardziej abstrakcyjne rejony. Z jednej strony można przyjąć poglądy Schumpetera o kluczowym znaczeniu elit i monopoli w rozwoju. (W końcu tylko wielkie korporacje dysponują wystarczającymi środkami by finansować rozwój np. technologii, tak jak tylko elita dysponuje wystarczającymi zdolnościami do rządzenia). W demokracji kapitalistycznej niejako naturalnie tworzą się elity, które akumulują zarówno dobra jak i władzę.
Z drugiej strony istnieje przecież egalitarny etos demokracji. Demokracji, która opiera się na pluralizmie równych podmiotów. Egalitaryzm ten może mieć zarówno odcień lewicowy (równość jako idea przewodnia) czy prawicowy (wspieranie drobnej przedsiębiorczości, czy ordoliberalna kontrola monopoli).

Po której stronie się opowiesz?

poniedziałek, maja 24, 2010

Polska kolonizująca i kolonizowana

W historiografii i w powszechnym mniemaniu określa się okres 1795-1918 czasem rozbiorów. Czas od 1945-89 to "okres PRL". Polska została "rozebrana" lub "dostała się w strefę wpływów sowieckich". Praktycznie nigdy nie spotyka się określenia, że Polska była w tych czasach kolonizowana.
A jednak! Jak wynika z pism Ewy Thompson przypadek polski nosi wszelkie znamiona kolonializmu.


Jeszcze trudniej zaakceptować fakt, że Polska również była kolonizatorem. Nie mówię tutaj o jednej wysepce na morzu Karaibskim należącej do podległego Rzeczpospolitej Księstwa Kurlandii czy o nieskutecznych działaniach Ligi Morskiej i Kolonialnej w czasach II Rzeczpospolitej. Polskim piekłem kolonialnym były oczywiście Kresy Wschodnie. Hannah Arendt uważa, że polski mesjanizm jest w istocie jednym z przejawów polskiego imperializmu. Zauważył to również Jerzy Giedroyć, który nawoływał do zdezynfekowania polskiej polityki wschodniej od imperializmu. Do dziś pokutuje określenie Kresów Wschodnich jako "naszych". Nie wgłębiając się zanadto w ten temat przytoczę tylko przykład jednego szlachcica, który troszczył się o swojego konia jak o własną córkę, a podległych mu chłopów jak zwierzęta.

Wracając jednak do Polski skolonizowanej. Przyjęcie tego pojęcia w interpretacji przeszłości Rzeczpospolitej pozwala wytłumaczyć wiele zjawisk kulturowych jak i pewne cechy mentalności Polaków. Na czym polega fenomen skolonizowanego umysłu? Najlepszym i najbardziej spektakularnym przykładem jest książka Edwarda Saida "Orientalizm. Autor przedstawiam tam zjawisko orientalizmu jako tworu kultury zachodniej (a właściwie kilku krajów zachodniej Europy), który zostaje przejęty przez skolonizowany orient jako jego własna tożsamość.

Podobnie w przypadku polskim przyjmuje się wizję polski taką jaka została wykreowana na zachodzie. Pruska i Rosyjska propaganda przedstawiała Rzeczpospolitą jako kraj chaosu, a Polaków jako niezdolnych do rządzenia, zupełnie pomijając okres polskiego oświecenia i jego ukoronowania w postaci Konstytucji 3 maja. W 1926 ustępujący z urzędu Władysław Grabski pisał: Dla Niemców polska gospodarka jest synonimem gospodarki biednej, pełnej zaniedbania i chaosu, synonimem niższości wrodzonej, nie nadającej się do prawdziwego postępu... Zadziwiające jest nie tylko wysokie mniemanie Niemców o sobie w porównaniu z nami, ale i nas o Niemcach jako o panach i pracodawcach. Zupełnie utartą jest opinia wśród inteligencji polskiej, że w Polsce kapitalista i przemysłowiec Niemiec jest typem wyższym ze stanowiska interesów kraju i ludności od przemysłowca Francuza, Belga lub innej narodowości. O ile Niemcy są przekonani, że tylko oni mogliby całej Polsce zabezpieczyć poziom kultury i pokierować całokształtem życia gospodarczego, widząc w nas samych element wybitnie nieudolny i bierny, o tyle wśród nas samych nie brak takich elementów, które są tegoż samego zdania. [...] Różnica nastrojów ludu i inteligencji pod tym względem jest tylko co do tego, że część inteligencji uznając wyższość Niemców, nigdy w Rosjanach żadnych dodatkowych pierwiastków nie widziała, dla ludu zaś zarówno Niemiec jak i Moskal wyrastał na miarę prawdziwych panów.

Element pogardzania kolonizatorem jak w przypadku sowieckiej kolonizacji Polski powoduje znalezienie tego co Ewa Thompson nazywa hegemonem zastępczym. Rosji brakowało kompetencji cywilizacyjnej, więc hegemonem zastępczym stał się dla Polaków mityczny i piękny Zachód. Co ważne hegemon zastępczy nie zanika wraz z zniknięciem realnej kolonialnej władzy tylko trwa dalej w skolonializowanych umysłach. Dlatego Polacy "ustawiają się w kolejce po aprobatę Zachodu" i szukają potwierdzenia słuszności własnych działań i poglądów u hegemona zastępczego. Tym można też tłumaczyć dziwną wrogość elit polskich wobec prób ukonstytuowania podmiotowości Polski na arenie międzynarodowej i w kulturze.

Gombrowicz (zdaje się, że jeden z niewielu nieskolonizowanych umysłów polskiej kultury) pytał retorycznie: Dlaczego mówi się, że Uniłowski to polski Balzac, a nie, że Balzac jest francuskim Uniłowskim?

Gdzie upatrywać antidotum na tego raka postkolonializmu? Dla Ewy Thompson jest to coraz częstsze odwoływanie się do przedrozbiorowej kultury. Do sarmackiej, nie skażonej tragedią tożsamości. Należy podkreślić demokratyczne umiłowanie wolności i republikańską obywatelskość. Obie te cechy sarmatów, koniec końców, idealnie odnalazłyby się w naszych postkolonialnych czasach. Próby umiejscowienia polskich problemów po 1989 roku w tak popularnym na zachodzie postkolonialnym dyskursie może stanowić pierwszy krok do ostatecznego zerwania kajdanów tkwiących umysłach i ostateczne wyzwolenie się od zastępczego hegemona.